sobota, 24 lutego 2018

[108] 12 myśli o emigracji



Dzisiaj mija dokładnie rok od dużego wydarzenia i jednocześnie jednej z najlepszych decyzji, jakie podjęłam w życiu. Dokładnie rok temu o 12.10 na warszawskim Modlinie z biletem w jedną stronę wsiadłam w samolot do Lizbony – miasta, o którym nie wiedziałam nic i w którym nigdy wcześniej nie byłam. Przez pierwsze półrocze żyłam w Portugalii, w której zakochałam się bezgranicznie. Kolejnych sześć miesięcy spędziłam w Irlandii, która zdecydowanie nie przypadła mi do gustu. Z obu emigracji wyciągnęłam wnioski – niektóre bardziej, inne mniej pozytywne.

Z okazji pierwszej rocznicy przeprowadzki na stałe za granicę dzielę się tekstem pełnym całkiem luźnych myśli na ten temat.


Żyjąc za granicą prędzej czy później nabawisz się językowej schizofrenii.

Ile razy spotkaliście się z wrogim nastawieniem i przykrymi komentarzami wobec osób, które po dłuższym (mam na myśli taki 3 miesiące +) pobycie za granicą (najczęściej Anglii lub Stanach) zaczynały mówić z tamtejszym akcentem i/lub wtrącać angielskie słowa do swoich wypowiedzi?

Kiedyś było mi ciężko uwierzyć, że z taką łatwością można przyjąć nawyki językowe, jednak po paru miesiącach w Portugalii przekonałam się, że ten fenomen naprawdę istnieje. W naszym mieszkaniu żyło 9 osób siedmiu różnych narodowości, z czego portugalski był ojczystym językiem tylko jednego z nas. Hiszpanka mówiła trochę po portugalsku, Włoszka, Niemiec i Brazylijczyk po hiszpańsku, Słoweniec płynnie posługiwał się włoskim, ja po włosku bardziej rozumiem, niż mówię, ale zawsze to coś. Obie z Zuzą uczyłyśmy się względnie intensywnie portugalskiego. Daję słowo – gdyby ktoś nagrał nasze rozmowy przy wspólnych kolacjach, miałby spory materiał nadający się do analiz psychologicznych. Rozmawialiśmy głównie po angielsku, ale prawie w każdej wypowiedzi pojawiały się słowa wtrącone w innym (swoim ojczystym bądź właśnie nie) języku – czasami specjalnie, często przypadkiem. Nawet teraz zdarza mi się, wypowiadając się po polsku, przeklnąć po portugalsku czy włosku, a rozmawiając z kimś po angielsku czasami wypsnie mi się polskie „ale”, „przecież” czy „lub”. Staram się dbać o poprawną polszczyznę i w piśmie, i w mowie. Denerwuje mnie, gdy brakuje mi słowa po polsku, a zamiast tego przychodzi mi ono do głowy w innym języku. Czuję się czasami jak schizofrenik, który zupełnie nie potrafi zdefiniować, która z jego osobowości jest tą prawdziwą.

Moje pierwsze zetknięcie z rzeczywistością po pół roku mieszkania w Portugalii też było nieco żenujące. Poszłam z siostrą do Rossmanna, głowa wciąż w Lizbonie, więc na autopilocie zgarniam do koszyka potrzebne rzeczy, jednym uchem w międzyczasie słuchając opowiadanych mi przez siostrę historii. Podchodzimy do kasy, wyciągam wszystko na taśmę, uśmiechając się szeroko do kasjerki i mówiąc głośne i wyraźne BOM DIA! Pani patrzy na mnie z brakiem rozumienia na twarzy, a siostra szepcze do ucha: Magda, co ty robisz? Nie myślę. No czasami po prostu nie myślę.

rodzynek znaleziony na lizbońskim murze:
Anna jest rasistką i nie lubi Chińczyków, którzy chodzą w kroksach


Potyczki językowe są fantastyczne.

O dziwo, całkiem szybko się przełamałam i zaczęłam próbować swoich sił z portugalskim w codziennych sytuacjach. Umówmy się – zrobienie zakupów w Biedrze w obcym języku to nie jest jakiś wielki wyczyn, a za to ile potrafi przynieść radości! Najpierw, gdy zrozumiesz co znaczą tajemnicze, wypowiadane za każdym razem przez kasjerkę słowa Precisas um saco? Później, gdy pójdziesz do piekarni i zamówisz to, co chcesz po portugalsku, a pan za ladą zrozumie cię za pierwszym razem. Kilka miesięcy później z zaskoczeniem zorientujesz się, że gdy jesteś w pracy i wyjątkowo nie chce ci się przy każdym przyjmowaniu zamówienia tłumaczyć klientowi, że nie mówisz po portugalsku i pytać, czy rozmowa po angielsku nie jest problemem, zrozumienie kilku złożonych zdań i odpowiedzenie kilkoma prostszymi po portugalsku przychodzi ci nadzwyczaj łatwo.

Do dziś pamiętam, jak kiedyś w Lizbonie poszłam do Minipreço i nie mogłam znaleźć jednorazowych maszynek – zorientowałam się, że są przy kasie. Trochę mi zajęło dogadanie się z ekspedientką, ale w końcu kombinacją portugalskiego z angielskim (po angielsku niestety nie mówiła, więc nie było to takie proste) się udało.
Praktyka czyni mistrza!


Zawsze jest trochę smutno, gdy opuszczasz urodziny bliskich, imprezy przyjaciół i ważne wydarzenia.

W zeszłym roku nie uściskałam nikogo z przyjaciół w dniu ich urodzin. Podobnie z rodzicami i siostrą – zawsze byłam daleko i jedyne, co mogłam im dać, to życzenia złożone przez telefon. Zuzy nie było w Polsce, gdy urodziła się jej chrześnica, a mnie najprawdopodobniej nie będzie, gdy moja siostra za dwa miesiące będzie pisać maturę. Nie było mnie, gdy przyjaciółka miała trudny czas w życiu, gdy nawarstwiały jej się problemy. Płakać mi się chciało, gdy do mnie dzwoniła, a ja mogłam tylko pocieszać ją przez telefon, zamiast – jak zwykle w takich sytuacjach – wyjść z akademika w kapciach, pójść do Lewiatana po Milkę Oreo i butelkę wina i do niej, do akademika obok, żeby po prostu być i słuchać. Trochę zazdrościłam, gdy znajomi wysyłali mi fragmenty nagrań koncertów z zeszłorocznych Juwenaliów, dzwonili z pozdrowieniami z pierwszych wiosennych grilli. Coś za coś – sama chciałam, to mam, mówiłam sobie. Wiedziałam, czego się wyrzekam, jednak mimo wszystko, w którymś momencie to zaczyna odrobinę boleć.


Tęsknota jest o wiele prostsza, gdy wokół są ludzie.

Nie umiem opisać słowami jak bardzo się martwiłam, że będę tęsknić. Szybko i łatwo przywiązuję się do ludzi i choć dzięki temu nie mam problemu z nawiązywaniem znajomości i przyjaźni, nie lubię być daleko od starych bliskich. Bardzo, bardzo się o to bałam. Szczęśliwie okazało się, że wcale nie musi być tak źle, gdy wokół są ludzie – a jak są super ludzie, to już w ogóle jest ekstra!
Tego właśnie zabrakło mi w Irlandii – ludzi. Ale to już zupeeeeełnie inna historia.




Przychodzi chwila, gdy człowiekowi na emigracji zaczyna brakować rzeczy.

W moim przypadku najlepszym tego przykładem jest jedzenie. W Portugalii cierpiałam na brak twarogu. Po dwóch tygodniach naszego pobytu wiosna uderzyła całą parą, a wiosna zawsze, ale to zawsze kojarzy mi się z pysznym, świeżym twarogiem urobionym ze szczypiorkiem, rzodkiewką i ogórkiem. Dwa razy wybrałyśmy się w daleką podróż na drugi koniec miasta, do ukraińskiego sklepu, specjalnie po twaróg. Na dłuższą metę te eskapady okazały się średnio praktyczne, szczególnie biorąc pod uwagę nasz nieregularny i raczej nocny tryb życia i pracy. Przerzuciłam się więc na (tanie jak barszcz!) awokado z pobliskiego warzywniaka, jednak do teraz mi smutno, gdy myślę o całej tej sytuacji: taka prosta rzecz jak twaróg, a dopiero po pomieszkaniu przez chwilę za granicą go doceniłam.

Drugi przykład mam z Irlandii. Mniej więcej półtora miesiąca przed powrotem do domu złapała mnie ogromna ochota na ogórki kiszone. Ale taka NAPRAWDĘ ogromna. Na samą myśl miałam ślinotok, który z dnia na dzień był coraz cięższy do opanowania. Gdy trzy tygodnie przez powrotem Zuza poleciała na kilka dni do Polski na chrzest siostrzenicy, jęczałam jej tylko: ej proszę, nie przywoź żadnych ciast i pierdół; przywieź mi ogórki kiszone, bo już nie wytrzymam! W międzyczasie napisałam oczywiście do rodziców, żeby zachowali dla mnie przynajmniej jeden duży słoik domowych ogórków.

Gdy teraz czytam te słowa, wydaje mi się to absurdalnie głupie. Przecież to tylko jedzenie, da się pokonać zachcianki i po prostu zjeść coś innego. No pewnie! Mieszkając w Polsce, nawet mając na coś przysłowiowe parcie, nigdy nie miałam problemu, żeby się powtrzymać. Jestem natomiast niemal pewna, że wynikało to głównie z tego, że zdawałam sobie sprawę z dostępności produktu (czyli zwykle jedzenia), na który akurat miałam ochotę. Dziś mi się chce? No doooobra, ale nie chce mi się iść do sklepu, kupię sobie jutro. Za granicą to już nie zawsze tak działa. Chce mi się ogórków kiszonych? Fajnie, ale zjem je najszybciej za 2 miesiące, chyba że wcześniej skoczę sobie na jeden dzień do Polski.


Życie za granicą to trochę wieczna podróż.

To zdanie jest jednocześnie prawdziwe i nieprawdziwe. Chyba większość z nas/was tak to sobie wyobraża: wyjadę mieszkać za granicą, wszystko będzie takie ojaaaaaaaa, i łaaaaaaaał, i oooooo, nowe, niezwiedzone, nieodkryte, obce. Będę chodzić, obserwować, próbować, robić zdjęcia, gubić się; no będę podróżnikiem!

Trochę będziesz. Ale trochę nie będziesz.

Po tygodniu będziesz znać okolice swojego miejsca zamieszkania na poziomie co najmniej dobrym. Po dwóch tygodniach odważnie powiesz: pfff, moja dzielnia? Znam jak własną kieszeń! Nawet się już nie boję wracać po pijaku do domu, bo trafiam z zamkniętymi oczami! Po miesiącu będziesz mieć ulubione miejsca w mieście i będziesz mógł powiedzieć, że nieźle je znasz. A później… Później zaczniesz się czuć swojsko. Przykro mi to mówić, ale prędzej czy później przestaje być aż tak ekscytująco jak na początku (choć sama bym chciała, żeby to tak nie działało!).
Dlatego uważam, że cholernie ważne jest, by czuć się dobrze i – przede wszystkim – zwyczajnie lubić miejsce, w którym się mieszka. O swojej miłości do Lizbony pisałam już tysiąc razy, więc powiem o niej tysiąc pierwszy: dzięki temu, że pokochałam to miasto całym sercem, do samego końca czułam się tam trochę jak włóczykij. Są miejsca, które znam na wylot, ale są też takie, których z premedytacją nie chciałam uczyć się na pamięć – chociażby Alfama czy Graça. Uwielbiam się tam gubić i odkrywać nowe kawiarnie, zielone skwery, uliczki. Może to dlatego tak dobrze czułam się w Lizbonie: mimo że tam mieszkałam, jednocześnie trochę podróżowałam.



Fajnie jest próbować nowych smaków, ale czasem niefajnie jest być zmuszonym ciągle je jeść.

Portugalczycy kochają mięso. W pracy – czyli przez prawie pół roku – byłam zmuszona jeść je codziennie, przynajmniej dwa razy dziennie. Po powrocie do Polski miałam go tak dość, że odstawiłam je całkowicie.
W Irlandii po pierwszych dwóch miesiącach miałam trochę dosyć ziemniaków i groszku, które je się WSZĘDZIE. Dzięki Bogu, współlokator nie był tradycjonalistą i pasjonatem irlandzkiej kuchni, więc jadaliśmy bardzo różnorodnie.
Daję słowo – każda, nawet ulubiona potrawa, potrafi zbrzydnąć, gdy je się ją codziennie.

Całe szczęście, że piwo nie brzydnie!


Żadna praca nie hańbi, jednak każda jest o wiele bardziej efektywna, gdy ją lubisz.

Nie jest to odkrycie, którego można dokonać tylko na emigracji, jednak może jest to odrobinę częstsze. Nie znasz lokalnego języka, nie wybrzydzasz w wyborze pracy – prosta sprawa. O ile przyjemniej jest, gdy masz większe pole manewru i możesz wybrać robienie tego, co sprawia ci przyjemność.


Cudze chwalisz, swojego nie znasz.

Jakie to zdanie jest prawdziwe!

Ostatni miesiąc w Irlandii był ciężki – nie było mnie w domu od początku września, a bilet powrotny zabukowany dopiero na 17 lutego. Dokładnie wtedy – jak na złość – dosłownie wszyscy moi zagraniczni znajomi postanowili pojechać do Polski. Co chwilę dostawałam wiadomości o treści Ej jesteś w Krakowie?, przewijałam Fejsbuka, gdzie atakował mnie ogrom zdjęć polskiego śniegu, polskich ulic, polskich gór, polskiej wódki. Daję słowo, chyba się wszyscy zmówili! Doliwy do ognia dolał kolega – Portugalczyk – który pewnego dnia rano, ni z gruchy ni z pietruchy, napisał mi: Przeprowadzam się do Polski.

Nie zrozumcie mnie źle – lubię mieszkać za granicą! I na ten moment nie mam ochoty wracać do Polski na dłużej niż kilka tygodni: chcę pomieszkać jeszcze w kilku miejscach na świecie. Po prostu w tamtej chwili tęskniłam za rodzicami, których nie widziałam od pół roku, za siostrą, kotami, psem, przyjaciółmi, moim łóżkiem, Bieszczadami, polskim jedzeniem, Krakowem, śniegiem, polską wiosną, OGÓRKAMI KISZONYMI, polskim radiem grającym z radioodbiornika, drogim masłem, porannym przymrozkiem… Wszystkim co polskie! Nie mogłam się doczekać, aż pojadę z tatą na szlak w nasze piękne, polskie góry, aż pospaceruję wzdłuż Wisły w pięknym, polskim Krakowie; nawet na trasę z Wrocławia do domu tą naszą piękną, polska autostradą się cieszyłam.
Wciąż nie miałam okazji zwiedzić calutkiej Polski i bez wątpienia chcę to nadrobić. Jesteśmy przecież ekstra i naprawdę, naprawdę bardzo nas lubię!




Różnorodność kulturowa to świetna sprawa.

Wiedziałam to, bo podróżuję. Jednak to zupełnie co innego: mieć styczność z inną kulturą/kulturami podczas wyjazdu, a żyć z nią (a właściwie stanowić jej część) na co dzień.

Lubię mieszkać z ludźmi z różnych krajów. Lubię, gdy do spotkania w gronie znajomych dołączają kolejni znajomi znajomych i jedno z pierwszych pytań, jakie pada, to Z jakiego kraju jesteś? Lubię słuchać rozmów w różnych językach w metrze i na ulicy. Lubię móc zrobić współlokatorom pierogi i z radością patrzeć, jak przed zjedzeniem oglądają je z każdej strony, zastanawiając się jak smakują, bo nigdy wcześniej nie próbowali czegoś takiego. Tak samo bardzo lubię jeść tortillę przyrządzoną przez hiszpańską koleżankę, leczo prosto z przepisu babci węgierskiego kumpla czy pozornie zwykłe, za to najpyszniejsze na świecie spaghetti spod włoskich rąk. Lubię poznawać mniej lub bardziej przypadkowe zwroty w różnych językach (kiedyś po jednej imprezie potrafiłam powiedzieć coś po węgiersku, co zawsze wydawało mi się wręcz niemożliwe; potrafiłam, bo jednak zapamiętanie słów po węgiersku okazało się trudniejsze niż ich wypowiadanie). Lubię wymieniać się niszową muzyką, a potem pół nocy słuchać dziwnego, słoweńskiego rapu przeplatanego brazylijskimi rytmami. To wszystko sprawia mi niewypowiedzianą frajdę!


Mieszkanie za granicą poszerza horyzonty.

A dzieje się tak – moim zdaniem – w ogromnej mierze właśnie ze względu na tę kulturową różnorodność. Tak swoją drogą, to całkiem zabawna sprawa. Przecież w Krakowie, w którym mieszkałam niemal cztery lata, też jest mnóstwo obcokrajowców. Przez pół roku w akademiku mieszkałam otoczona Hiszpanami, Meksykanami i Włochami i przez ten czas jakoś tak w naturalny sposób wtopiłam się trochę w ich środowisko (no ale to nic dziwnego, skoro od czasu do czasu któryś z nich pukał do mojego pokoju z pytaniem, czy pomogę mu z zadaniem z kursu języka polskiego, z wytłumaczeniem czegoś portierce albo po prostu z zaproszeniem na imprezę). Jednak przez poprzednie trzy mieszkania w bloku mój kontakt z obcokrajowcami w Krakowie ograniczał się do Couchsurfingu (choć ograniczał to może też nie do końca trafne słowo, bo couchsurferów przewinęło się przez moje mieszkanie całkiem sporo).

Z moich obserwacji i przemyśleń wynika jeden prosty wniosek: gdy mieszkasz w swoim ojczystym kraju, nie zwracasz uwagi na inne nacje – przynajmniej dopóki nie otaczają cię z każdej strony w znaczącej ilości. Najczęściej jednak ta konieczność zwyczajnie się nie pojawia. Posługujesz się swoim językiem, słuchasz w nim radia, oglądasz w nim telewizję, czytasz w nim książki i bilbordy. Wyłączasz mózg na inne bodźce. W swoim środowisku czujesz się pewnie; nie musisz się wysilać, by wiedzieć o co chodzi i rozumieć werbalne komunikaty – to przychodzi samoistnie.
Uważam się za raczej spostrzegawczą osobę. Przykładam wagę do szczegółów, zauważam drobne rzeczy i raczej zwracam uwagę na to, co dzieje się wokół. Poruszając się w Polsce komunikacją miejską przeważnie szybko wyłapywałam rozmowy w innych językach. Jednak sama u siebie zauważyłam zmianę w tej kwestii po pomieszkaniu przez chwilę poza Polską – teraz zwracam na to uwagę jeszcze bardziej. Mieszkając w Lizbonie perfekcyjnie wyszkoliłam swój mózg w rozróżnianiu, czy ktoś mówi w języku portugalskim – europejskim czy portugalskim – brazylijskim. Kilka sekund i wiem. Podobnie z hiszpańskim: nagle różnica między hiszpańskim – europejskim a hiszpańskim – latynoskim stała się tak oczywista i łatwo zauważalna, że ciężko mi uwierzyć, że kiedyś jej nie słyszałam. Ba! Stała się też rzecz, której już w ogóle w życiu bym się nie spodziewała: dzięki pracy z Nepalczykami zaczęłam nagle rozpoznawać brzmienie języka nepalskiego.

Mieszkanie za granicą poszerza horyzonty. Człowiek staje się bardziej uważny; najpierw dlatego, że musi, a później dlatego, że tak się nauczył i przychodzi mi to w zupełnie naturalny sposób. Nauczyłam się ogromu rzeczy od ogromu ludzi z różnych części świata.



Warto!

Mogłabym narzekać na wiele rzeczy, które spotkały mnie podczas ostatniego roku, ale na pytanie, czy żałuję swojej decyzji, odpowiadam zawsze tym samym zdaniem: Wyprowadzka za granicę była jedną z najlepszych rzeczy, jakie zrobiłam w życiu. Bez cienia ściemy! Już nawet bez gadania ile mnie to nauczyło, bo o tym wspominałam nie raz – mieszkanie za granicą jest po prostu fajne! Oczywiście, że na każdych pięć zalet znajdzie się przynajmniej jedna wada, a ten, kto wad lubi szukać, znajdzie ich na pewno o wiele więcej. Mi mieszkanie za granicą sprawia frajdę. Dostarcza codziennych, nawet małych, elementów zaskoczenia i chyba właśnie to jest w tym wszystkim najprzyjemniejsze. No, i jeszcze możliwość rozmawiania w miejscach publicznych na zupełnie niepubliczne tematy ;) (choć w Irlandii nie było już tak prosto i przyjemnie jak w Portugalii, gdzie stężenie Polaków na metr kwadratowy jest zdecydowanie mniejsze)

Lubię Polskę i lubię w niej mieszkać, ale nie chcę na razie wracać do niej na dłużej. Chcę jeszcze pożyć za granicą – co prawda wciąż nie mam zielonego pojęcia gdzie wyląduję za kilka tygodni, ale wiecie co? Nawet mi to specjalnie nie przeszkadza. Wiem, że gdziekolwiek skończę, będę się świetnie bawić!