czwartek, 26 listopada 2015

[58] Islandia: migawki #1

#początek

Dzwoni budzik. Zerkam jednym okiem na zegarek: 4.30 rano. W myślach przeklinam kretyński pomysł jechania do Gdańska o tak barbarzyńskiej porze. Właśnie przez nią zapominam o rzeczach, które zostawiłam wieczorem na stole „do dopakowania rano”.
Na zewnątrz mgła i ziąb, idę szybko patrząc na czubki swoich butów. Pół godziny do pociągu i perspektywa kolejnych pięciu w nim. Próbujemy spać, ale jesteśmy zbyt podekscytowani. Przychodzi sympatyczny pan, witamy w Pendolino, może kawka, herbatka, soczek, oczywiście za darmo, a do herbatki dostaną państwo porcję cytrynki. Bierzemy kawkę, jest ohydna. Pięć godzin zamienia się w moich myślach w piętnaście. Już dawno droga tak mi się nie dłużyła.
Gdańsk wita słońcem, już we czwórkę idziemy coś zjeść, przez co spóźniamy się na autobus jadący na lotnisko. Wsiadamy w kolejny, jedziemy niemal godzinę, co chwilę zerkając na zegarek. Na styk, a przecież trzeba jeszcze nadać bagaż.
Mam nadzieję, że może tym razem nie będę stresować się kontrolą bezpieczeństwa. Guzik! Przyznaję sama przed sobą, że ten stres jest jednak całkiem przyjemny. Cztery godziny lotu przed nami.
Jesteśmy rozrzuceni po całym samolocie. Przy oknie obok mnie i Kuby niemrawy Polak, który całą drogę śpi, podczas gdy my jak najdelikatniej usiłujemy wycelować kijem z kamerką w stronę nieba, gdzieś pomiędzy jego pachą a szyją, by zrobić zdjęcia. Zachód jest piękny, na niebie kolory, jakich Paint nie widział.
Odbieramy bagaż, a Magda zapodziewa gdzieś telefon. Na sali przylotów czeka na nas gość z wypożyczalni samochodów. Szybko szybko, musimy pojechać kawałek dalej, pod Reykjavik, tam dostaniecie auto, podpiszemy umowę, wszystko wam wytłumaczę. Oglądamy nasz nowy dom na kółkach z każdej strony, zapisujemy wszystkie rysy, wgniecenia i wypaloną papierosem dziurę w tapicerce. Magda dochodzi do wniosku, że musiała zgubić telefon na lotnisku. Wracamy; biuro rzeczy znalezionych czynne od 8 do 12, nie mogę wam pomóc, proszę wrócić jutro. Nie mamy czasu na jutro. Jutro będziemy daleko.
Jedziemy z powrotem w stronę stolicy, zaprzyjaźniając się w międzyczasie z naszym Hyundaiem. Wcześniej przygotowana playlista gra głośno, widoki za oknem migają – jest ciemno, tylko trochę świateł miasta. Nic nadzwyczajnego, dopóki nie zostawiamy Reykjaviku w tyle. Widok za prawym oknem się zmienia, majaczy coś dużego i białego.
- Wycieczka patrzy w prawo! Szybko! – krzyczę.
Przed naszymi oczami Esja. Szczęście we mnie eksploduje.
Zatrzymujemy się na noc na pustym placu przy zatoczce. Na zewnątrz -10 stopni, wewnątrz odrobinę cieplej, jednak rano szyby są oblodzone od środka. Jestem jedyną osobą, która nie zmarzła tej nocy na kość – śpiwór z ogromnym komfortem robi robotę.
A takich porannych widoków nie spodziewamy się w najśmielszych oczekiwaniach.










#opuszczona chatka

Droga ucieka pod kołami, rozglądamy się na boki – gdzieś tu powinien być nieduży wulkan, na który chcieliśmy wejść. Na płaskiej ziemi pojawia się niewielki stożek, a niedaleko niego…
- Patrzcie, coś tam paruje. Ziemia chyba.
- Gorące źródła?! Jedziemy!
- A to obok? Co to? Wygląda jak jakaś buda.
- Też jedziemy!
Niewielki domek, a raczej jego ruiny. Brak drzwi i okien, wewnątrz pełno czarnego piasku, jakieś deski, złom. W suficie niewielkie wejście na równie niewielki stryszek, brak drabiny. W kącie zwłoki. Na szczęście „tylko” owcy – czarnej, więc ledwo przez nas zauważonej. Żałujemy, że nie wykorzystamy tego idealnego miejsca na nocleg: ściany, choć dziurawe, na pewno chroniłyby przed wiatrem, wewnątrz jest tyle miejsca, że z powodzeniem można rozbić namiot i rozpalić niewielkie ognisko.
Tylko tej owcy w kącie szkoda.









#pionowe słupy skalne i muzeum rekina

W wiele miejsc trafiamy przez przypadek i tylko dlatego, że mamy akurat ochotę skręcić w jakąś boczną drogę. Nie żałujemy ani razu.
Muzeum rekina znajduje się w Bjarnarhofn. Mały domek, a w nim starszy i bardzo uśmiechnięty pan. Jedno pomieszczenie, stare łodzie, drewniane narzędzia, krótki film na ekranie, a na deser zgniły rekin do spróbowania. Najpierw leżakował 6 tygodni w drewnianych skrzyniach i gnił w najlepsze, później przez 3 miesiące suszył się na wolnym powietrzu, a skończył w naszych żołądkach.




 Suszarnia. Jak widać na załączonym obrazku,
bardzo śmierdzi.







#Glymur i spacer po dnie oceanu

Glymur – jeden z bardziej znanych wodospadów Islandii. Krótki szlak, bo tylko 1,5 godziny w jedną stronę, idealna pogoda, zachwycające krajobrazy wokół. Cieszymy się, że napełnimy butelki wodą z górskiego potoku, bo ta z Bonusa już się skończyła, a wiadomo, że taka prosto z ziemi jest lepsza.
Na szlaku spotykamy zaledwie kilka osób, za to mnóstwo zapierających dech przepaści, formacji skalnych i trochę jaskiń.
Nikt z nas nie spodziewa się, że rzeczka, którą trzeba przekroczyć, by dotrzeć do Glymura będzie tak wartka i głęboka. Jest to równoznaczne z koniecznością zawrócenia ze szlaku i zrezygnowania z wodospadu; przynajmniej mi i Magdzie tak się wydaje. Chłopaki nie dają za wygraną, zostawiają wszystkie swoje rzeczy i aparaty z nami, na bezpiecznym brzegu, i przechodzą na drugą stronę. To właśnie wyjaśnienie dlaczego nie mamy żadnych zdjęć Glymura.
Ze szlaku jedziemy dalej. Cały czas trzymamy się przy fiordzie, dlatego widoki są fantastyczne. Znajdujemy malutki placyk przy równie malutkim wodospadzie, przy samym oceanie. Parkujemy. Tym razem my z Magdą idziemy na zwiady i spacer wzdłuż brzegu. Atlantyk wypluwa same piękne rzeczy – muszle, tony kolorowych kamieni, kończyny krabów i innych żyjątek, kości i wodorosty. Zachwycamy się i zabieramy połowę gruzu ze sobą; na pamiątkę i jako prezenty dla przyjaciół.
















#zwierzęta

Najpierw pojawiają się owce. Pojedyncze, a czasami całymi stadami. Niskie, na krótkich łapkach, z grubym, niemal ciągnącym się po ziemi futrem. Raz podczas jazdy wąską szutrówką z naprzeciwka wybiega całe stado – mordki radośnie falują w ruchu, zupełnie się nie przejmując, że robią korek. Zza szyby cwaniaki, a przy każdej próbie zrobienia zdjęcia z bliska uciekają jak tchórze; względnie strzelają focha i odwracają się tyłem.
Później pojawiają się konie. Znów niskie, krępe i na krótkich łapkach; te jednak są szalenie ciekawskie. Nie trzeba ich zbytnio zapraszać i przywoływać – same do nas podbiegają i pchają pyski do aparatu. Częstujemy je cukrem; biorą go z ręki grzecznie i delikatnie, nastawiają głowy do głaskania. Zastanawiam się czy to tylko próba wyłudzenia jeszcze jakiegoś smakołyku czy po prostu zyskaliśmy nowych włochatych kumpli.
Kilka krów, kilka kóz; wszystkie spokojne i sympatyczne. Na jednym szlaku spotykamy psa – stary, siwy, cały czas się łasi i ewidentnie bardzo chce się z nami zaprzyjaźnić. Pewnie jakiś islandzki inteligent, bo po kilkukrotnym powtórzeniu „Łapa. Piesku, łapa. Koleś, daj mi łapę. Łapę, czaisz? Łapa.” w końcu ją podaje.
Chyba dla świętego spokoju.














Choć pierwszym skojarzeniem są zapewne "Magdy jako zwierzęta",
właściwym obiektem jest tu zupa. 
Tradycyjna islandzka zupa mięsna, czyli zupa z owcy.

Zdjęcia: Kuba Jaworski i Czarek Antolak